Fragment książki

15 minut czytania

KTO SIĘ PRZEZYWA...

To była maleńka stacja gdzieś w środku głuszy. Oświetlony blaskiem księżyca niewielki ceglany domek z zakratowanymi oknami, wyszczerbioną, porośniętą mchem dachówką i drewnianą wiatą sięgającą połowy brukowanego peronu. W środku świeciła się tylko jedna lampka, zapewne przy biurku zawiadowcy.

Dochodziła północ i według nowego rozkładu umocowanego na zmurszałej ścianie nad połamaną ławką od trzech minut powinien tu stać osobowy do Warszawy Wschodniej, nikt już jednak nie wierzył w punktualność kolei. O czasie zacharczały tylko przechodzone głośniki, a następnie rozległ się wyrecytowany znużonym głosem komunikat o kwadransie spóźnienia, które mogło ulec zmianie. A potem znowu tylko cisza i cykanie świerszczy na okolicznych polach.

I nagle gdzieś w oddali rozległ się ryk. Miarowy, głośny i agresywny, narastał z każdą chwilą, płosząc uśpione ptaki. Wreszcie spomiędzy drzew wystrzelił snop jasnego światła.

W zakratowanym oknie pojawił się zawiadowca w służbowej czapce z daszkiem. Z jedną ręką przyłożoną do czoła, a drugą uzbrojoną w długą, ogumowaną latarkę, stał tak przez dłuższą chwilę, jakby nieświadom, że za sprawą lampki za jego plecami jest dużo bardziej widoczny, niż sam cokolwiek widzi. Gapił się w snop światła i wsłuchiwał w ryk silnika, aż dostrzegł w księżycowej poświacie ogromny motocykl, będący źródłem zarówno blasku, jak i hałasu.

Odczekał jeszcze chwilę, aż pojazd się zatrzyma, a potem przybysze – mężczyzna i kobieta – odwieszą kaski i zsiądą z motoru, po czym wrócił do biurka i specjalnie dla nich jeszcze raz nadał komunikat o spóźnieniu. Wychodzić do nich ani myślał; łysy, blady motocyklista o białej jak śnieg brodzie miał czerwone oczy diabła i spotkanie z nim na pewno nie przyniosłoby zawiadowcy nic dobrego.

* * *

– Możesz już jechać – stwierdziła Dzwoneczek, rozpinając skórzaną kurtkę i rozglądając się po okolicy. – Poczekam te parę minut sama, a w domu jeszcze masa roboty przed Zjazdem.

Stalówka nie odpowiedział. Sięgnął do tylnej kieszeni spodni po wymiętoloną paczkę papierosów i wyciągnął dwa. Wsunął je do ust, odpalił i jeden podał Dzwoneczkowi.

– Naprawdę myślisz, że Paragon to dobry pomysł? – zapytał. – Nie jeździ już od tak dawna.

– Był jednym z nas – odparła. – Poza tym zapraszał.

– Ale ma teraz żonę...

Spojrzała na niego z powagą, ale po chwili nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.

– Kurwa, Stalówka, nie zamierzam spać z nim, tylko u niego, opanuj się. Poza tym może mi się przydać pomoc.

– Mógłbym pojechać z tobą. Wziąć samochód i za jakąś godzinę...

Pokręciła głową, po czym wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.

– Zjazd, Stalówka – powiedziała. – Ktoś musi się nim zająć, gdy mnie nie będzie. Zjazd nie poczeka. Zwłaszcza ten.

Odstąpiła o krok, zaciągnęła się papierosem i cisnęła niedopałek na ziemię. Gdzieś z oddali dobiegł ich ostrzegawczy gwizd maszynowozu.

– Jedź już – poprosiła. – I jeżeli to możliwe, nie zróbcie jutro większych zniszczeń, niż trzeba.

– Tak – westchnął Stalówka – chociaż ostatnio potrzeby rosną. Wiesz, adrenalina już nie ta.

Pokiwała głową. Znała przecież swoich chłopców.

– No to niech przynajmniej żadne szkody nie wyjdą poza obszar lunaparku.

– I lasku?

Dzwoneczek westchnęła.

– I lasku.

– Także tej części po drugiej stronie ulicy? – upewnił się Stalówka. – Wiesz, Kędzior koniecznie chciałby to doprecyzować.

W oddali zamajaczyły już światła pociągu. Dwa żółte ślepia wyłaniające się z mroku, omiatające swym spojrzeniem zgarbioną stacyjkę, mały placyk obok niej i ich dwoje przy motocyklu. Dzwoneczek przypomniała sobie nagle, jak dawno nie jechała pociągiem.

– Chcę tylko mieć do czego wracać – stwierdziła. – I do kogo. Więc bawcie się grzecznie i wywieźcie Kubusia.

Stalówka wyszczerzył się w uśmiechu, a jego oczy jeszcze mocniej zapłonęły czerwienią.

– Spokojnie – powiedział. – Kędzior z Milczkiem już nad tym pracują.

* * *

Rozmawianie z Kubusiem przypominało trochę grę w łapki. Siedzisz sobie spokojnie, rączki na widoku, niezobowiązujące tematy, a tu nagle chwila nieuwagi i pac!, dostajesz po łapach. Jak to możliwe, myślisz, więcej się nie nabiorę, ale potem przychodzi co do czego, znowu w coś zabrniesz, zamyślisz się. I znowu jest jak zwykle.

Kędzior wiedział o tym doskonale i pewnie nie podjąłby się tej rozmowy, ale oczywiście Bliźniacy znaleźli sposób, by go podpuścić i wrobić, więc teraz siedział tu, zgarbiony na małym łóżku chłopca niczym plastikowy Hulk usadzony w domku dla lalek, i ku ogromnej uciesze stojącego w kącie Milczka wił się pod naporem Kubusiowych pytań.

– Ja naprawdę nie rozumiem, co takiego może się wydarzyć podczas Zjazdu, czego ja nie mogę widzieć – stwierdził chłopczyk, robiąc poważną minę i tym samym dając początek kolejnej rundzie starcia. – Dlaczego nie chcesz mi wyjaśnić?

– Już ci mówiłem. Tego nie da się tak po prostu wyjaśnić, musiałbyś tu być. No a rzecz w tym, że nie możesz.

Kubuś przekrzywił lekko głowę i zmarszczył czoło.

– Chcesz powiedzieć, że masz tak ubogi słownik, że nie umiesz się wyrazić? – zapytał.

– Mój słownik jest na tyle opasły, że jakbym ci nim pierdolnął...

Stojący w kącie Milczek klasnął w dłonie. Kędzior obejrzał się i przez chwilę, dysząc ciężko, patrzył, jak drugi motocyklista miga. Wreszcie uśmiechnął się paskudnie i pogładził się po gęstej rudej brodzie.

– To jest myśl, Milczek – pochwalił.

Wstał, poprawił kurtkę i wyciągnął rękę do chłopczyka.

– Chodźmy gdzieś, gdzie jest laptop.

Poszli. I najwyraźniej poskutkowało, bo gdy pół godziny później wychodzili z makietowej i wpadli na Pierwszego, Kubuś był blady jak ściana, drżały mu usta i ręce. Już zdecydowanie nie chciał zostawać.

– Co mu jest? – zapytał Bliźniak.

Kędzior wzruszył ramionami.

– Nie może zostać na Zjeździe. A ja mam ubogi słownik.

Pierwszy pokiwał głową, najwyraźniej doskonale rozumiejąc, co jedno z drugim ma wspólnego. Płynnym ruchem sięgnął do tylnej kieszeni po grzebień i przeczesał włosy.

– I co z nim zrobicie?

– Milczek zabierze go do takiej jednej – wyjaśnił Olbrzym. – Duże cycki, to i na dzieciach musi się znać. Ewolucja, wiesz. Instynkt.

Znowu Bliźniakowi nie pozostało nic innego, jak tylko pokiwać głową. Nie znał się na tych sprawach specjalnie, a na dodatek podejrzewał, że Kędzior wie w temacie jeszcze mniej, więc dyskusja mogłaby pójść na noże. Dosłownie. A nikt nie miał ochoty zaprawiać się i uszkadzać na dzień przez Zjazdem.

Raz jeszcze zerknął więc na pogrążonego w stuporze Kubusia i rozczochrał mu fryzurę.

– Trzymaj się, mały – powiedział. – A tego, co widziałeś, cokolwiek ci pokazał, nie próbuj w domu. Przynajmniej nie przez najbliższe parę lat.

Chłopczyk ledwie zauważalnie pokiwał głową.

– No dobra, to ja lecę pomóc bratu przy wyładunku żarcia.

Bliźniak ruszył w stronę schodów.

– Ale jakbyście dali mi adres tej z cycami – odwrócił się jeszcze – to myślę, że Drugi sobie świetnie...

– Milczek go zawiezie.

– Ech... No dobra.

Pierwszy zbiegł po schodach i jeszcze przez chwilę jego dudniące kroki niosły się po korytarzu na parterze, aż wreszcie ucichły. Dopiero wtedy Kędzior spojrzał na Kubusia i pogładził go po głowie, poprawiając rozwichrzone przed momentem włosy.

– No i widzisz? Trzeba się było kłócić? To teraz masz – powiedział, kucając i biorąc zlęknionego malucha na ręce.

Normalnie posadziłby go sobie na ramieniu, jak zawsze, ale teraz nie był pewien, czy Kubuś byłby w stanie się na nim utrzymać. Ułożył go więc w kołysce z własnych przedramion, które spokojnie mogły robić chłopczykowi za łóżko, i ruszył w stronę pokoju Milczka.

– Ale spoko – mruknął po chwili. – Mam jeszcze zapas łez, to za dwa dni zapomnisz. Inaczej by mi chyba mama nogi z dupy wyrwała.

* * *

W pociągu było potwornie gorąco, ale Dzwoneczek nie zdjęła kurtki. Jechała wagonem bez przedziałów, w sąsiednim boksie siedzieli czterej podchmieleni mężczyźni, a ona miała pod spodem tylko bluzkę na ramiączkach. Nie chciała prowokować, niepotrzebna jej była rozróba ani tym bardziej przypadkowy siniec czy zadrapanie. Miała tylko nadzieję troszkę się zdrzemnąć, zanim skład dowlecze się do Warszawy. Żar bijący spod siedzeń jeszcze bardziej do tego zachęcał, sprawiał, że jej powieki z każdą chwilą robiły się cięższe, ramiona i nogi bezwładne. Rytmiczny stukot kół koił i usypiał... koił i usypiał...

Ocknęła się nagle i zdała sobie sprawę, że dwóch z czterech mężczyzn z sąsiedniego boksu stoi teraz nad nią, w przejściu. Trzeci siedział naprzeciwko, a czwarty – obok niej. Ich zdradzające pewność siebie uśmiechy i roziskrzone spojrzenia wskazywały dość wyraźnie, że jej „nie” będzie wyłącznie zachętą do pokazania „a jednak”.

Dzwoneczek westchnęła cicho. Los jej świadkiem, że chciała tylko w spokoju dojechać do celu, i ani jej w głowie było udzielanie lekcji feminizmu w praktyce, nie tym razem. Czasem jednak społeczne parcie na edukację jest zbyt silne.

– Panowie... – zaczęła przymilnie.

Pierwsze słowo nie zdążyło jednak wybrzmieć, a jej stopa już wbijała się w krocze mężczyzny na przeciwko. Niemal jednocześnie uderzyła łokciem w twarz tego po prawej, z satysfakcją przyjmując chrupnięcie nosa i stłumiony wrzask. To już dwóch, dotarło do niej. Dwóch w sekundę.

Zdawała sobie jednak sprawę, że ci dwaj byli łatwiejsi. Nie spodziewali się ataku, mieli ograniczone pole działania, a ich postura i masa nie dawały im przewagi nad wątłym i drobnym Dzwoneczkiem. Dwaj w przejściu, otrzeźwieni wrzaskiem kolegi, zdążyli się już spiąć i teraz próba przedarcia się między nimi byłaby co najmniej ryzykowna.

Dzwoneczek nie zamierzała podejmować głupiego wyzwania. Poderwała się z miejsca i, zamiast w lewo, rzuciła się do okna, błyskawicznie znalazła się na pustym siedzeniu po przekątnej i zgrabnie przeskoczyła nad oparciem do następnego boksu. Popędziła co sił w stronę przejścia między wagonami.

Nie potrzebujesz tej awantury, przekonywała się w myślach, choć wszystko w niej aż się skręcało, by dać dwóm pozostałym drabom równie bolesną nauczkę, co ich kolegom. Zwłaszcza teraz, gdy w wąskim przejściu nie mogliby wykorzystać liczebnej przewagi. Musisz wyglądać dobrze. Jutro musisz...

– Tak, kurwo, uciekaj! – zawołał za nią jeden z mężczyzn, gdy już, już prawie zacisnęła rękę na uchwycie rozsuwanych drzwi.

Zatrzymała się. Odwróciła powoli i dmuchnęła na niesforną grzywkę.

– Po namyśle chyba zostanę – stwierdziła, ruszając powoli w ich stronę.

Jej kocie ruchy i zmysłowe kołysanie bioder hipnotyzowały, uśmiech zniewalał.

– Muszę nauczyć was, panowie, szacunku dla kobiet. Każda z nas może być czyjąś matką.

Zatrzymała się, zmrużyła oczy, a gdy tylko pierwszy z mężczyzn poruszył się, rzuciła się biegiem w jego stronę. W ostatniej chwili wyskoczyła w górę, odbiła się stopą od siedzenia i poszybowała w stronę napastnika. Pochwycił ją, ale nie zdążył zamknąć w uścisku, gdy cios Dzwoneczka sięgnął krtani. Mężczyzna zakrztusił się i zatoczył, w jego oczach błysnęły łzy.

Wróżka opadła na ziemię i poprawiła hakiem w krocze, a potem odstąpiła o krok i spokojnie odczekała, aż jej przeciwnik opadnie na kolana. Wtedy wprawnym ruchem złapała go za włosy i uderzyła kolanem w twarz. Trysnęła krew z kolejnego złamanego nosa.

– No dobra. – Dzwoneczek podniosła wzrok i spojrzała na czwartego z niedoszłych agresorów. – To kto teraz jest kurwą?

Przerażony mężczyzna przez chwilę nie był w stanie wydusić z siebie słowa, wodził tylko wzrokiem od jednego kompana do drugiego, jakby nie do końca przekonany, czy powinien się cieszyć, że jeszcze nie podziela ich losu, czy martwić, że zaraz dołączy do ich chóru bólu. W końcu jednak dotarło do niego, że ta szurnięta dziewczyna zadała mu jakieś pytanie. Zmusił się, by odtworzyć je w głowie.

– J-ja? – zapytał nieśmiało.

Dzwoneczek parsknęła śmiechem i wzięła się pod boki.

– I widzisz? To się nazywa równouprawnienie, złotko. A teraz bądź łaskaw posprzątać kolegów.

* * *

Stalówka zajechał na plac i zaparkował obok ciężarówki z zaopatrzeniem. Zgasił silnik i przez chwilę siedział w siodle, paląc i przyglądając się Dzieciakom wnoszącym do budynku drewniane skrzynki. Wreszcie oparł maszynę na stopce, zsiadł i powoli ruszył w stronę rozświetlonego domu.

Tegoroczny Zjazd zapowiadał się naprawdę imponująco, o czym świadczyły już same zapachy dochodzące z kuchni. Chyba każdy Dzieciak ściągnął w ostatnich dniach swoje byłe i aktualne, by pomogły w przygotowaniach, i teraz dziewczyny uwijały się jak w ukropie, żeby zdążyć ze wszystkim i zniknąć z nastaniem świtu. Znalazły się wśród nich też takie, które wiedziały co nieco o Zjazdach, i zdecydowane były zebrać się nawet jeszcze przed wschodem słońca.

Stalówka nie miał im tego za złe. Rzeczywiście, w pewnym momencie impreza zwykle robiła się nieco dzika. A ta miała być największa i najhuczniejsza ze wszystkich – Dzwoneczkowi bardzo zależało, by osłodzić rozrzuconym po świecie Chłopcom nadchodzące zmiany. Spore zmiany.

– Ej, co... kurwa! – usłyszał nagle.

Zaraz potem rozległ się trzask i brzęk pękających butelek. Stalówka obejrzał się i dostrzegł leżącego na ziemi Dzieciaka, roztrzaskaną skrzynkę i tuż przy samej ziemi mały, czerwony krawat nad parą skrzących na zielono oczu.

– Nie „kurwa”, tylko nie pogłaskałeś Pana Propera. – Z ciemności wyłonił się nagle Kruszyna. – A przecież prosił ładnie, tak? Stalówka, prosił?

Albinos splunął i przetarł usta rękawem.

– Mnie do tej swojej zoofilii nie mieszaj – mruknął. – Szkło posprzątajcie, żeby opon nie pocięło, jak chłopaki przyjadą. Gdzie Kubuś?

– He, he – zaśmiał się leżący na ziemi Dzieciak. – To było dobre, Stalówka! Aleś mu dosrał!

Stalówka zmrużył oczy. Ledwie kojarzył tego chłystka, a to znaczyło, że był z nimi od niedawna. Pewnie jeden z tych, których Bliźniaki znalazły pod poprawczakiem – bitny, zadziorny, nieuznający autorytetów. Prawdziwy Zagubiony Chłopiec. Tyle tylko, że co innego zasady tak zwanego normalnego świata, a co innego klubowe reguły. Czegoś musisz się w życiu trzymać, coś szanować. Wkładali to do głów świeżakom już od pierwszego dnia. A ten najwyraźniej nie zrozumiał.

– Czy ja cię o coś, szczeniaku, w ogóle pytałem? – Głos Stalówki w jednej chwili stał się lodowaty. – A może nie zauważyłeś tego wykurwiaście wielkiego zegarka na moich plecach, hę? Stul ryj i bierz się do roboty.

Dzieciak podniósł się na kolana i odruchowo otrzepał ręce z pyłu. Wyglądał, jakby zaraz miał zamiar się modlić, a jego mina tylko potęgowała to wrażenie. Albinosowi zrobiło się go trochę żal, bo gnojek najwyraźniej zdał sobie sprawę, jak bardzo przegiął. Oczywiście nie było mowy o tym, by całkowicie mu odpuścić, ale...

– Nie spinaj się tak, Stalówka – rzucił Dzieciak, wstając z klęczek. – Przez ten Zjazd wszyscy tu stracili poczucie humo...

Nie skończył, bo potężny cios Kruszyny natychmiast pozbawił go tchu. Zaraz potem grubas pochwycił Dzieciaka oburącz za koszulkę, podniósł i z całej siły cisnął nim przez parking. Chłopak przeleciał kilkanaście metrów, nim z wrzaskiem zarył o asfalt.

– Sorry, Stalówka. – Kruszyna podrapał się po wydatnym brzuchu. – Jeśli sam chciałeś...

Albinos pokręcił głową.

– Nie, tak jest dobrze. Zresztą nie mam teraz czasu – stwierdził, po czym zerknął na podrygującego Dzieciaka i pokręcił głową. – Możesz znaleźć kogoś, żeby go zawiózł do szpitala?

– Sam to zrobię – zaoferował się Kruszyna. – I tak muszę zabrać stąd Pana Propera, bo ta rozlana whisky strasznie go kusi. A wiesz, jaki on jest po pijaku, nie?

– Mówiłem ci już, Kruszyna, nie mieszaj mnie do tego. A w szpitalu powiedzcie, że nie wyrobił na zakręcie. I tak właśnie wygląda z tym asfaltem na ryju. Dobra?

– Się wie – stęknął Kruszyna, schylając się do czerwonego krawata i ślepi. Te po chwili wahania weszły mu na ramię i dopiero na tle koszulki stały się żylastym, czarnym kotem. Grubas pogłaskał zwierzątko pod brodą i zaszczebiotał do niego dziecinnie.

– Obrzydliwe – mruknął Stalówka.

Potarł kantem dłoni zmęczoną twarz i pokonawszy kilka schodków, wszedł do budynku.

* * *

W środku panował harmider. Co chwila ktoś przechodził a to z krzesłem, a to ze stołem, wszędzie pałętały się Dzieciaki z zaopatrzeniem w drewnianych skrzyniach, a z kuchni dochodziły podekscytowane żeńskie głosy i chichoty. Stalówka brnął przez ten tłum z coraz wyraźniejszą niechęcią i wyrazem dezaprobaty malującym się na twarzy. Najchętniej rzuciłby to w diabły i poszedł do łóżka. Ale kto wtedy zająłby się wszystkim?

Niemal jak na zawołanie z pokoju obok dobiegł rubaszny głos Kędziora:

– No i kto się, kurwa, nie umie bawić? Mówię wam, że to w chuj lepsze niż „twardzielska piniata”. No i nie potrzeba ochotnika, bo bawią się wszyscy!

– Przynajmniej na początku – rozległ się głos Pierwszego – bo potem...

– ... wszystkich, kurwa, pozabijasz – dokończył Drugi. – Naprawdę, Kędzior, to pojebane, nawet jak na ciebie. Oni, my... będziemy nawaleni!

Stalówka rozejrzał się po korytarzu. Coś mu mówiło, że będzie żałował, jeśli sprawdzi, ale mimo wszystko był przecież Chłopcem. A od kiedy Chłopcy odpuszczają sobie ciekawość tylko dlatego, że mogą tego pożałować? Dlatego też przeszedł kilka metrów i pchnął uchylone drzwi. W środku zobaczył trzech braci siedzących przy stole: Bliźniaków po obu stronach blatu, Kędziora u szczytu, rozwalonego na starym obrotowym krześle, w którym ledwie się mieścił. Przed nim leżał rekwizyt – kuchenna deska, do której przymocowano woreczek z krwią. Na tym ostatnim widniały szpitalne oznaczenia dotyczące grupy i szereg innych, niezrozumiałych dla postronnych detali. Dopiero w tym momencie Stalówka przypomniał sobie, że gdy wjeżdżał na parking, zastanawiał się, co robi tu karetka z banku krwi. Teraz już wiedział.

– O, Stalówka, dobrze, że jesteś – ucieszył się Pierwszy. – Może ty wytłumaczysz temu idiocie, że nie mamy zamiaru się wystrzelać dla jego uciechy?

– Wystrzelać? – Albinos wziął wolne krzesło, odwrócił je i usiadł w pewnym oddaleniu od stołu. Ręce położył na oparciu, a na nich oparł znużoną głowę. – Dobra, dawaj. Od początku.

Drugi już otwierał usta, by zacząć, ale Kędzior, napędzany dumą z własnego geniuszu, był jednak szybszy.

– No więc po pierwsze: nie dla mojej uciechy, tylko dla wszystkich – doprecyzował. – A po drugie: wymyśliłem zajebistą grę. Nazwałem ją krwiballem i jest to gra podobna do paintballu, tyle że zamiast z pistoletów na kulki...

– Napierdalasz do innych z kuszy! – nie wytrzymał Pierwszy.

– Nie do innych, tylko do deski. – Kędzior podniósł rekwizyt. – A jeszcze dokładniej do woreczka na desce, żeby go przebić. Załatwiłem cały wóz, więc każdy dostanie taki woreczek, zamocuje go do deski, a potem...

– A jak ktoś, geniuszu, nie trafi w taką deskę? – krzyknął Drugi.

– To niech, kurwa, celuje!

Stalówka westchnął i podniósł się z krzesła. Zdecydowanie nie chciał tu być ani tego słyszeć. Było tak, jak przypuszczał. Zrobienie z Kędziora organizatora atrakcji było atrakcją samą w sobie. Machnął tylko ręką i wstał.

– Załatwcie to jakoś, byle szybko – powiedział. – Gdzie Kubuś?

– Milczek go wywiózł do takiej swojej cycatej – powiedział Pierwszy. – I serio, Stalówka, nic mu nie powiesz z tymi kuszami?

– To się nazywa krwiball – natychmiast poprawił Kędzior. – Jak się nie przestaniesz droczyć, dostaniesz cieńszą deskę albo...

– Załatwcie to sami. – Albinos przeszedł przez pokój i zatrzymał się w progu. – Ale zróbcie to szybko. Dzieciarni trzeba pilnować, zwłaszcza nowej, bo pyskuje. Ja będę u siebie, muszę się chociaż chwilę przespać.

– Jasne, Stalówka – pokiwał głową Kędzior, szczerząc się w uśmiechu. – Jeszcze tylko jedna sprawa.

– No?

– Jaką chcesz mieć grupę krwi?

* * *

Paragon stał na peronie podziemnego dworca Warszawa Centralna i popijał kawę z papierowego kubka. Jakiś czas temu – bliżej niesprecyzowany, ale z pewnością dłuższy niż kwadrans – niewyraźny kobiecy głos zapowiedział przez głośniki, że pociąg, na który Paragon czekał, jest opóźniony o piętnaście minut. Od tamtej pory ani słowa.

Było naprawdę wcześnie, więc ludzi na peronie stała ledwie garstka. Część, jak Paragon, czekała na kogoś, inni – zaspani, ziewający, o oczach wąskich jak szparki – wyglądali uważnie światełka w tunelu zwiastującego teelkę do Białegostoku. Zgodnie z komunikatem powinna była wjechać na peron obok już dwie minuty temu.

Między oczekującymi na podróżnych i przyszłymi pasażerami niestrudzenie krążyli bezdomni. Śmierdzieli słodko, bardziej wymiocinami niż gównem, a do tego tak mocno, że miedziaki od pasażerów sypały się, jakby kloszardzi właśnie dawali uliczny koncert życia. Nie musieli nawet prosić, kłamać, szefuńciować i kierownikować. Smród i wyciągnięta ręka załatwiały sprawę.

Paragon przyglądał się temu teatrzykowi ze znikomym zainteresowaniem. Za dawnych lat, gdy jeszcze jeździł, zdarzało mu się mieć styczność z dużo gorszym smrodem i dużo bardziej odrażającymi typami niż banda zarzyganych żebraków. I choć od tamtej pory minęło wiele lat, skórzaną kurtkę zastąpił garnitur Hickey Freeman, a z twarzy zniknął szorstki zarost i źle zrośnięte blizny, pewne rzeczy zostawały w człowieku już na zawsze. Smrody przeszłości...

– Pierdy mroku – mruknął pod nosem i uśmiechnął się do tej myśli.

Jeden z bezdomnych źle odczytał ten grymas i dostrzegł szansę na zarobek. Ruszył ku Paragonowi z wyciągniętą ręką. Zatrzymał się dopiero dwa kroki przed byłym motocyklistą i zadarł głowę do góry, by spojrzeć mu w oczy. Śmierdząca aura, jaką roztaczał, była niemal widoczna, niemal namacalna – zielonożółta, gęsta i lepka.

Przez chwilę stali tak obaj, blisko dwumetrowy facet w garniturze za kilka tysięcy i wychudły, zgarbiony żebrak o twarzy jak pniak porośnięty mchem, w starym znoszonym dresie i damskich kozakach; między nimi niczym na parodii fresku Michała Anioła wyciągnięta ręka starca.

W końcu Paragon opuścił głowę, przyjrzał się dłoni i spojrzał prosto w oczy żebraka.

– Połamać? – zapytał grzecznie.

Żebrak pokręcił głową i opuścił rękę. Zdążył odejść dwa kroki, gdy z głośników rozległ się żeński głos zapowiadający wreszcie wjazd pociągu Dzwoneczka.

* * *

Nic się nie zmieniła. Nawet ubrana była tak samo jak w dniu pożegnania – skórzane spodnie, takaż kurtka; ruda grzywka wciąż opadała na oko. Gdy go zobaczyła, najpierw udała zdziwienie, a zaraz potem rozpromieniona rozłożyła ręce. Podbiegł do niej i wziął ją w ramiona, następnie okręcił parę razy wokoło. Odchyliła głowę i zaśmiała się perliście, a gdy się zatrzymał, przysunęła się, by pocałować go w policzek i czoło.

– Dzień dobry, kochany – szepnęła.

– Cześć, mam... to znaczy Dzwoneczku.

Paragon postawił wróżkę na peronie i cofnął się o krok odrobinę zmieszany własnym przejęzyczeniem. Dzwoneczek jednak tylko wzruszyła ramionami.

– Nie musisz się poprawiać, głuptasie – stwierdziła. – Mamy się nie wyprzesz. I nawet gdy już dorośniesz, zawsze będziesz...

– ... twoim chłopcem – wyszeptał Paragon.

Na jego gładko ogolonej, kanciastej twarzy na moment rzeczywiście pojawiła się dziecięca radość. Błysnęła w oczach, wysunęła koniuszek języka z lekko rozchylonych ust, ugniotła dołeczki w policzkach. A potem zniknęła wraz z nerwowym chrząknięciem.

Paragon rozejrzał się po peronie.

– Nie masz ze sobą żadnego bagażu? – zapytał.

Dzwoneczek pokręciła głową i sięgnęła do kieszeni. Wyciągnęła z niej gruby plik stuzłotowych banknotów.

– Pomyślałam, że kupię coś na miejscu – odparła. – I że pomożesz mi coś wybrać, skoro... no wiesz.

Wskazała ręką na jego garnitur.

– Chcesz powiedzieć: skoro stałem się odpowiedzialnym, eleganckim biznesmenem?

Roześmiała się.

– Właśnie to miałam na myśli, maleńki. Właśnie to. Idziemy?

– Oczywiście.

Paragon wskazał jej ruchome schody znajdujące się kilkanaście metrów za nią. Gdy się odwróciła, patrzył na nią przez chwilę, a następnie ruszył jej śladem. Kątem oka dostrzegł jeszcze dwóch strażników ochrony kolei pomagających wyjść z pociągu kilku mocno poturbowanym mężczyznom.

– Bangarang – szepnął, kręcąc głową z rozbawieniem. A potem wstąpił na schody, które powiozły go na górę.

* * *

Zbudził go ryk silnika. Jeszcze zanim wstał, przejechał ręką po odrętwiałej twarzy i sięgnął po stojącą obok łóżka butelkę wody. Wylał połowę zawartości na głowę i łóżko, resztę wypił. Dopiero wtedy opuścił nogi na podłogę i przez chwilę siedział tępo wpatrzony w tyłek laski z plakatu. Wziął go z któregoś z pustych pokoi, bo wydawało mu się, że dziewczyna się rusza, ale najwyraźniej było to tylko złudzenie, bo odkąd ją tu powiesił, ani drgnęła. W ogóle wyglądała na smutną. Może nie lubiła albinosów?

Silnik ryknął jeszcze raz i drugi, głośniej i jakby ponaglająco, po czym ucichł zastąpiony rubasznym śmiechem Kędziora. Stalówka w tym momencie wiedział już, że nie musi się śpieszyć, bo Olaf i Studjent – a to musieli być oni, rozpoznał po dźwiękach wiecznie źle wyregulowanych maszyn – gdy im już zapewnić towarzystwo kudłatego olbrzyma, nie potrzebowali nikogo więcej. Mimo to wstał, klepnął w tyłek dziewczynę z plakatu i ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał się jednak w pół kroku, trafiony nagłą myślą. Tych pokoi było tyle, rotacja tak wielka, że i bez łez łatwo było zapomnieć, kto gdzie spał. Ale czasami ktoś jednak zakołacze w pamięci. Ktoś wyjątkowy...

– Należałaś do Pita, prawda? – zapytał dziewczynę.

Nie odpowiedziała.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...